Satyra praska

Satyra praska

           Alchemik Bavor Rodovský był zadowolony. Wprawdzie odczuwał już zmęczenie i zwykle dawno już udałby się na spoczynek, ale tym razem nie było o tym mowy. Przestał dokładać do paleniska, piec zaczął przygasać. Gęsta, płynna masa w tyglu stała się jednorodna. Ostrożnie przechylił naczynie, wypełniając stygnącym metalem przygotowaną formę.
            Alchemik zrzucił ochronny fartuch i opuścił piwnicę, swojego niewielkiego praskiego domku, w której urządził laboratorium. Było już dobrze po północy, choć do świtu pozostało jeszcze parę godzin. Otworzył okno, żeby odetchnąć świeżym powietrzem, Poczuł zapach dymu. Słaby wiatr wiał od drugiej strony uliczki, gdzie mieszkali i mieli swoje pracownie jego najwięksi konkurenci. Kominy w ich domach dymiły. To był dobry znak. Żaden nie zakończył jeszcze pracy, a zatem to on - Bavor Rodovský, był w tej chwili z pewnością jedynym alchemikiem, w którego laboratorium doszło do przemiany taniej ołowianej rudy w złoto. Oznaczało to bogactwo, o którym nie myślał zbyt mocno, a przede wszystkim sławę i zaszczyty.
            Cesarz Rudolf rozumiał wagę starań jakich dokładali alchemicy i Bavor cieszył się, że mają takiego patrona. Bywało jednak, że nadużywano cesarskiej łaskawości. Różni szarlatani z całej Europy wkradali się w jego łaski. Jedni stawiali cesarzowi na przemian katastroficzne, bądź sielskie horoskopy. Inni - fałszywi magicy twierdzący, że potrafią wywoływać duchy – w rzeczywistości zatruwali umysł Rudolfa oparami wywołujących halucynacje substancji. Byli także alchemicy. Przynajmniej tak się każdy z nich mienił. Obiecywali eliksiry młodości i przemianę zwykłych metali w złoto. Rzecz jasna każdy domagał się wsparcia ze skarbca, bo praca to ciężka, a wyposażenie laboratorium drogie. Większość to cudzoziemcy. Niby to prześladowani w swoich krajach, gdzie możni nie umieli się poznać na ich talentach, a podburzona tłuszcza demolowała i paliła ich domy, w których miały jakoby się odbywać szatańskie i magiczne praktyki. Niewielu było takich, którzy posiadali rzetelną wiedzę. Rodovský należał do nich i mierziło go, gdy musiał ubiegać się o cesarskie fundusze, będąc przy tym traktowanym przez nadwornych urzędników tak samo jak zabiegający o nie wespół z nim rozliczni niedouczeni wydrwigrosze.
            Rodovský usiadł ciężko na łożu, a po chwili położył się nie zdejmując ubrania i zamknął oczy. Ostatnie miesiące pracy były bardzo trudne. Żmudne studiowanie ksiąg i zdobytych z wielkim trudem odpisów starożytnych formuł dało mu podstawy by myśleć, że znalazł drogę do ostatniej transmutacji. Bywały tygodnie, gdy niemal w ogóle nie wychodził z laboratorium pochłonięty pracą i eksperymentami. Przez długi czas nie robił postępów. Myślał, że złe siły sprzysięgły się przeciwko niemu. Kilkakrotnie niemalże w ostatniej chwili udawało mu się stłumić pożary w laboratorium. Tracił w wybuchających alembikach przygotowane z wielkim trudem tynktury, a raz nawet skradziono mu cały wóz rudy sprowadzony z odległej kopalni. Domyślał się, że to sprawka jednego albo kilku rywali, działających w zmowie. Przerwał wtedy pracę nad produkcją złota. Udał się do mieszkającego w innej dzielnicy Pragi rabina Jehudy, zwanego Maharalem. Mówiono o nim, że najgłębiej poznał Księgę Stworzenia. Przełamał jego nieufność i poznał metodę tchnienia życia w martwą materię. Stworzył golema, który odtąd strzegł dostępu do domu i pracowni w czasie, gdy wyjeżdżał lub wypoczywał.
            Było to wkrótce po Świętach Bożego Narodzenia. Był wtedy tak dumny i pewien swojej wiedzy i umiejętności, że zaprosił kilku innych alchemików, których doceniał, żeby pokazać im ożywioną kreaturę, posłuszną jego woli. Kelley i Dee, a także przybyły z Italii Hieronim Scotto zwany Scottusem, kiwali z uznaniem głowami i oczywiście chcieli poznać szczegóły. Niedoczekanie! Cudzoziemcy. Ten pierwszy nawet nie mówi dobrze po niemiecku! Rodovský podejrzewał, że to właśnie oni stali za jego kłopotami. Bywało, że wyczuwał w swoim laboratorium obecność jakiejś zjawy, a zwykle potem działo się coś co utrudniało mu pracę. Ginęły narzędzia albo wysypywały się z pieca rozżarzone węgle, na które rozlewał się wrzący olej. Kiedyś spostrzegł przyczajonego pod ławą niewielkiego, o jakby ludzkim kształcie, stwora z nieproporcjonalnie wielką głową i cienkimi kończynami. Stanął jak wryty, a wtedy stwór czmychnął przez niedomknięte drzwi. Bavor pomyślał, że to przywidzenie, ale gdy okazało się, że pracowicie przygotowana tynktura zmieniła się w zwykłą ziołową nalewkę, zaczął podejrzewać, że to sprawka tego chochlika.
            Kłopoty ustały, gdy golem ożywiany każdego wieczora stanął w korytarzu tuż przy drzwiach wejściowych do domu. Bavor mógł się skupić wyłącznie na doskonaleniu procesu transmutacji i tym zajmował się przez kolejne kilka miesięcy. Był pewny, że żaden z rywali nie opanował jeszcze wystarczająco tej sztuki. Jego przewaga nad pozostałymi była wyraźna. Pewnie niektórzy odkryją w końcu tajniki przemiany zwykłych metali w złoto, ale zajmie im to miesiące, a może lata.
Ponownie wychylił się przez okno. Zapach dymu już nie był wyczuwalny. Widocznie wszyscy zakończyli pracę i udali się na spoczynek. A może któryś z nich wygasił piec, bo też już dokonał udanej przemiany? „Niemożliwe”, pomyślał.
            Niewiele czasu pozostało do świtu, choć noc była jeszcze ciemna. Rodovský zszedł z powrotem do piwnicy. Wytopiony metal już ostygł. Alchemik otworzył formę i wyjął niewielką, ale bardzo ciężką sztabkę. Złoto. Wprawdzie było bardzo zanieczyszczone i pewnie jeszcze potrwa zanim udoskonali proces, ale jednak było to złoto. Całe lata studiów i wysiłków przywiodły go w końcu do celu. Teraz spotka go należna chwała.
Wrócił na górę. Odłożył sztabkę na stół i wyciągną z kufra najlepszą partię odzieży jaką miał. Szybko się przebrał. Złoto włożył do niewielkiej szkatułki. Unieruchomił golema i wyszedł na ulicę. Do świtu zostało już niewiele czasu, akurat tyle, żeby zdążyć o brzasku stanąć pod bramą cesarskiego pałacu. Nie liczył na to, że uda mu się od razu stanąć przed cesarzem. Najpierw czeka go zapewne kilka godzin oczekiwania na audiencje u coraz ważniejszych urzędników. Z drugiej jednak strony wagę jego odkrycia nawet najgłupszy dworak musiał dobrze rozumieć, więc może dostanie się dziś przed oblicze władcy.
Zamknął drzwi i ruszył w stronę zamkowego wzgórza. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale na ulicach zaczynał się ruch. Mieszkańcy tej dzielnicy znali go i wiedzieli czym się zajmuje. Niby poważali, ale dolatywały czasami do niego złośliwe szepty i kąśliwe komentarze. Mało kto z nich wierzył, że któremuś z alchemików przemiana zwykłych metali w złoto się uda. Większość powątpiewała, czy to jest w ogóle możliwe, chociaż głośno przy nim tego nigdy nie mówili.
Wolał przejść przez miasto niezauważony. Nie chciał, żeby go ktoś zatrzymywał. Poza tym niósł przecież coś bardzo cennego. Dla niego, ale także dla zwykłych rzezimieszków. W końcu złoto jest złotem, niezależnie od tego skąd się wzięło. Skręcił w boczną, wąska uliczkę. Panował w niej jeszcze półmrok i nie było żywej duszy. Szedł szybkim krokiem. Uliczka była krótka i szybko dotarł niemal do jej końca. Niemal. Zatrzymał się i chwilę stał nieruchomo nie wierząc własnym oczom. Naprzeciwko niego stał, blokując całą szerokość przejścia ...golem.
Nie był to jego golem. Podobny, ale jednak trochę inny. Uformowana masa tłustej gliny z wypukłością przypominającą głowę, z oczami ale bez ust. Rodovský długo stał obawiając się wykonać jakikolwiek ruch. Wreszcie cofnął się o krok. Golem nie zareagował. Wtedy alchemik zrobił krok w kierunku golema. Wydało mu się, że stwór drgnął, ale w półmroku nie był tego pewny. Powoli zaczął przesuwać się w prawo, chcąc ominąć golema przeciskając się przy ścianie budynku. Gliniana postać stała początkowo bez ruchu, ale po chwili przesunęła się w tę samą stronę co alchemik, opierając się o ścianę domu i znowu stając na jego drodze.
„Wszystko jasne” – pomyślał. „Nie kazano mu mnie zabić, a tylko uniemożliwić przejście”. Odwrócił się i niemal biegiem ruszył w stronę, z której przybył. „Postawili golema, żeby mnie zatrzymał. Kto by pomyślał, że potrafią go stworzyć?”. Przyspieszył kroku. „Ciekawe, który z nich go ożywił? No i jak przekonali Maharala, żeby im pomógł, skoro byli tu obcy? Kelley i Dee, nie mówiąc już o Scotusie, nawet nie mówili dobrze po niemiecku.
Przerwał rozmyślania. Był już blisko głównej ulicy i dolatywał do niego jej gwar. Wtedy niemalże wbiło go w ziemię. Powrót uniemożliwiał mu kolejny golem. Trochę różnił się od poprzedniego. Był mniejszy i wyraźnie niedoskonały. Chybotał się na wszystkie strony i gubił fragmenty swojego gliniano-błotnego ciała. Ciągle jednak stał i blokował Bavorowi Rodovskýemu wyjście z zaułka. Gdy ten próbował szybkim skokiem przemknąć obok stwora ten równie szybko zastąpił mu drogę. Alchemik cofnął się w obawie, że golem przewróci się na niego i zmiażdży swoim ciężarem. Przez chwilę zastanawiał się co robić. Znowu zawrócił, chcąc sprawdzić, czy pierwszy z golemów w dalszym ciągu blokuje drugi koniec uliczki. Niestety, w dalszym ciągu stał niewzruszony. Słońce już wzeszło i widać go było z daleka. Napawał Rodovskýego lękiem, zaś ten drugi golem – obrzydzeniem.
W uliczce przez cały czas nie pokazał się żaden człowiek, do którego można by się zwrócić o pomoc. Rodovský przemierzył ją kilkakrotnie, krążąc od jednego golema do drugiego. Po jakimś czasie zrozumiał, że sam się nie wydostanie dopóki golemy nie zostaną odwołane i usiadł zrezygnowany pod ścianą. Szkatułkę postawił między stopami i oparł głowę na ramionach.
Chyba zasnął, bo gdy podniósł głowę słońce stało już wysoko. Szkatułka zniknęła. Zerwał się na nogi rozglądając dookoła. Nie zauważył żadnych śladów. Rzucił się pędem w stronę głównej ulicy. Na chwilę zwolnił mijając wielką kupę rozmiękłej gliny i resztek zasychającego błota.
W kierunku placu przed katedrą podążał tłum mieszkańców Pragi. Ludzie porzucili swoje zwykłe zajęcia. Śmiali się i wiwatowali. Bavor zdezorientowany przyłączył się do nich.
Plac był zapełniony, więc musiał stanąć daleko od katedry. Bił dzwon. Przed wejściem, na specjalnym podwyższeniu stało kilku ludzi. Alchemikowi wydawało się, że widzi znajome sylwetki, ale nie był tego do końca pewien. Gdy dzwon umilkł Rodovský  zaczął przepychać się przez tłum w ich stronę. Był zbyt daleko od wejścia do katedry, by usłyszeć wyraźnie co mówią stojące tam postacie. Jedna z nich odczytywała na głos trzymany w ręku dokument. ...wielce uczeni panowie Kelley, Dee i Scotto... - do Chvátala dolatywały tylko porwane fragmenty zdań.
-          Sami cudzoziemcy! Żaden nawet nie mówi dobrze po niemiecku. – skomentował ktoś stojący za Bavorem, machając przy tym z dezaprobatą ręką. - ...cesarską łaską za zasługi dla Jego Majestatu... – Niee... – blednący Rodovský już się domyślał, co się stało.
-          ... do stanu rycerskiego. Wyznaczy im ziemskie nadania i do dnia ich śmierci zwolni z wszelakich danin.
-          Oooo... – przez tłum przelało się westchnienie. Nie każdy koniecznie chciał być szlachcicem, ale każdy marzył o zwolnieniu z danin.
-          ...obkłada zaś infamią wszystkich, którzy przynieśli Jego Majestatowi zawód i rozczarowanie, a szczególnie...
            Bavor Rodovský nie dosłyszał, któż to tak szczególnie zawiódł cesarza. Wolał się nie dopytywać. Powoli wycofał się z placu zmierzając w stronę Złotej Uliczki, gdzie stał jego dom. Na nadaniach mu nie zależało. Znając tajemnicę transmutacji metali w złoto niedostatku z pewnością nie zazna. Nawet daniny może płacić tak jak dotąd. Chciał sławy. Należała mu się. Był pierwszy. Tylko kto mu teraz uwierzy?

 
H. Toras


Wczytywanie danych...